niedziela, 29 stycznia 2017

Nowości stycznia.

Nowości stycznia.
 

 Wydawało mi się, że nie kupiłam wiele produktów w tym miesiącu, a jednak jak zebrałam wszystko wyszła niezła gromadka. Styczeń, niestety zaczął się brakami, które musiałam uzupełnić. Szukam jeszcze fajnego, naturalnego, nawilżającego toniku. Proszę Was o Typy!:*.
Najwięcej mam produktów do włosów więc od nich zaczynamy:
-Seria L'oreal Hair Expertise to drogeryjne produkty z trochę lepszymi składami bez SLS, wzbogacone olejkami roślinnymi. Specjalnie tanie nie są, bo za szmpon czy odżywkę trzeba zapłacić ponad 6 funtów, warto jednak polować na niekończące się promocje w Superdrug czy Boots. Dla siebie wybrałam produkty z serii Pure Sleek. Szampon i odżywka mają wygładzać włosy, nie obciążać i dodawać blasku. Ten duet bardzo dobrze mi się sprawdza, szampon dokładnie oczyszcza włosy z ogromu sebum jakie mam oraz pozostałości po środkach stylizujących. Nie podrażnia skóry głowy. Wraz z odżywką, która jest dosyć lekka włosy są miękkie, pogrubione, nie puszą się szybko. Nie jest to duet idealny, ale może być.
- Po nieudanej próbie z pianką The Ouai, tym razem sięgnęłam po produkt Kerastase. Kerastase Densifique Mousee Densimorphos, do włosów którym brakuje gęstości. To bardzo lekki produkt zawierający także kwas hialuronowy, kompletnie niewyczuwalny na włosach. Włosy prócz tego, że nabierają objętości, są elastyczne i miękkie. 
- na koniec sprej utrwalający i dodający objętości Sexi Hair Push Up Thickening Finishing Spray. Myślałam, że będzie mu bliżej do spreju teksturyzującego, tymczasem ma wodnistą konsystencję, coś jak lakier do włosów. Trzeba więc uważać z ilością. Niemniej to bardzo dobry produkt, zupełnie nie wyczuwalny na włosach a dodający im objętości i trwałości. Po raz kolejny jestem mile zaskoczona marką.

Twarz:
Na początek produkt, który kompletnie skradł moje serce. Darphin Aromatic Cleansing Balm with Rosewood, to prawdziwe SPA dla skóry. Zresztą Darphin proponuje mały zabieg relaksujący z udziałem tego produktu. Trzeba nabrać odrobinę produktu na dłoń, przytrzymać go przy nosie i głęboko wdychać, następnie wykonać masaż i spłukać wodą. Balsam jest niezwykle jedwabisty, pięknie emulguje się z wodą, oczyszcza, nie zapycha. I ten zapach...to jest coś pięknego.
 Witamina C zdecydowanie poprawia stan mojej cery, która szczególnie o tej porze roku jest poszarzała i wygląda na zmęczoną. Bardzo dobrze sprawdzało mi się serum z Liq CC (KLIK), tym razem idąc za internetowym szałem postawiłam na The Ordinary. Vitamin C Suspension 23%+2%HA Spheres, jak nazwa wskazuje aż 23% witaminy C. Hmmm różne opinie jakie czytałam mówią, że skóra najlepiej wchłania produkty z 15% zawartością witaminy C...To serum nie zawiera silikonów ani wody, tylko stabilna postać witaminy C i kwas hialuronowy. Dosyć treściwa konsystencja potrzebuje chwili na wchłonięcie, przyznam, że rano powoduje to u mnie pewną nerwowość. Żadnego mrowienia, szczypania, tylko nawilżenie i promienna cera.

Makijaż
Nie znoszę kupować podkładów, człowiek się nasiedzi, naczyta milion opinii, naogląda  dwa miliony słoczy i już już wydaje sie, że kupujemy ideał a tu klops. Postawiłam nową formułę Touche Eclat Le Teint od Yves Saint Laurent. I sama nie wiem, dla mnie za mocne krycie, mam nadzieję, że się polubimy. Plus za to, że rzeczywiście pięknie odbija światło, choć uważam, że Becca Aqua Luminous Perfection Foundation czyni to lepiej :). Od dwóch dni jestem kompletnie napalona na nowość Armaniego, czekam aż pojawi się w UK :D

Ciało:
Olejek Bioderma Atoderm, kupiłam w zastępstwie La Roche Posay Lipikar, bo ileż można używać tego samego?Formuła oparta na lipidach, przyjemnie pachnie, myje i otula delikatną, podrażnioną skórę. Uwielbiamy całą rodziną. Fajnie, że można kupić duże 1 litrowe butle.

Na koniec trzy produkty polskiej naturalnej marki Momme Cosmetics, którą można kupić w UK. Super! To produkty do pielęgnacji dzieci, ale z przyjemnością stosuję je i ja. Moja skóra zrobiła się wyjatkowo wrażliwa, łusczcząca, potrzebuje specjalnego traktowania. Te produkty są wspaniałe. Kupiłam dwa do mycia: łagodny żel do mycia 2w1, spełnia jednocześnie dwie funkcje – bogatego w składzie, wygładzającego szamponu i łagodnego żelu, którym można umyć całe ciało dziecka, bez efektu podrażnienia jego skóry, czy okolic intymnych. Jest kremowy, wydajny i przyjemnie się pieni. Zawiera działający oczyszczająco i wzmacniająco wyciąg z mydlnicy lekarskiej, nawilżającą betainę z buraka cukrowego, kojąco-odżywcze mleczko z migdałów ziemnych oraz naturalną gumę guar, która ułatwia rozczesywanie włosów i nadaje im połysk. Dodany do żelu naturalny prebiotyk, stymuluje rozwój i utrzymanie odpowiednio zrównoważonej flory bakteryjnej skóry, co zapobiega jej podrażnieniom, a także tworzeniu się na głowie łupieżu, czy ciemieniuchy. Używam go także do mycia buzi. Genialny, delikatny produkt, a także odżywczą śmietankę do kąpieli, ponad 40% składu śmietanki stanowią najwyższej jakości oleje: słonecznikowy, arbuzowy, babassu, makadamia i ze słodkich migdałów, czyniąc z niej wyjątkową, ekologiczną alternatywę dla parafinowych emulsji natłuszczających. Śmietanka posiada przyjemną, wydajną konsystencję i delikatnie się pieni. Może być stosowana do wanienki lub pod prysznic. Przy okazji wzięłam też także nowość, ziołowe masełko pielęgnujące, formie bardzo puszystego musu. Zawiera ekstrakty z zielonej herbaty, słonecznika, lukrecji, rumianku czy rozmarynu. Wystarczy jedna aplikacja, aby na skórze stworzyć zarazem ochronną i pielęgnacyjną powłoczkę. Uwielbiam.

I to już wszystkie nowości. A jak u Was z zakupami w tym miesiącu?

Ściskam. Iwona.

wtorek, 24 stycznia 2017

Pianki do włosów dodające objętości / L'oreal, Big Sexi Hair, The Ouai

Pianki do włosów dodające objętości / L'oreal, Big Sexi Hair, The Ouai
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, przynajmniej się stara. Cienkie, szybko przetłuszczające, z tendencją do puszenia, z wrażliwym skalpem. To moje włosy, przedmiot moich wieloletnich kompleksów. Nie mogę zrozumieć, dlaczego w mojej rodzinie nastąpił niesprawiedliwy podział, bo to mężczyźni mają piękne, grube włosy a kobiety: moja mama, babcia, siostry mojej mamy mają podobne problemy z włosami do moich.
Pianka to produkt, bez którego nie wyobrażam sobie codziennego funkcjonowania. Żadna odżywka, żaden szampon nie dają takiej objętości jak pianka do stylizacji. Raczej nie sięgam po naturalne produkty, kilka typów się u mnie kompletnie nie sprawdziło. Intensywnie myślę o piance John Masters Organic, może ten ostatni raz zaryzykuję.
Nie mam klucza odnośnie wyboru pianki do stylizacji, najczęściej to po prostu eksperymenty, mniej lub bardziej udane. W dzisiejszym wpisie chciałabym Was zaprosić do poczytania na temat produktów, których używałam w ciągu ostatnich miesiącach. Być może znajdziecie coś dla siebie.
L'oreal Tecni Art Volume Lift, to średnio utrwalająca pianka mająca unieść włosy przy nasadzie. Jej wyjątkowość polega na precyzyjnym aplikatorze, pozwalającym na nakładanie produktu tuż przy nasadzie włosów, pasmo po paśmie. Uwielbiam to! Myślę, że nie skłamię, ale ta pianka jest ze mną dobre 8 lat. Pierwszy raz kupiłam ją w salonie fryzjerskim, potem na Allegro, bo serii profesjonalnej nie można kupić w każdym sklepie. Pianka ma dosyć przyjemny zapach, ewidentnie kojarzący się z salonem fryzjerskim. Włosy po jej użyciu są rzeczywiście odbite u nasady, pogrubione, lekko utrwalone. Moim zdaniem nie ma pianki, która pozostawałaby kompletnie niewyczuwalna na włosach. Nadany podczas stylizacji kształt włosy z użyciem tej pianki zachowują większą część dnia, nie mogę napisać, że jest to cały dzień. Nakładanie pianki u nasady w moim przypadku, wiąże się z szybszym przetłuszczaniem. Pod koniec dnia czuję brak świeżości. Niemniej L'oreal bardzo lubię, zużyłam kilka opakowań. I znalazłam coś lepszego, czyli Volumizing Spray Mousse Big Sexi Hair. Nazwa marki bawi mojego męża, codziennie pyta, czy dziś będę robić sexi hair :D. Wracając do produktu, idea jego działania jest podobna do pianki L'oreal. Aplikacja u nasady za pomocą specjalnego aplikatora, którego trzeba wyczuć, albowiem zdarzały się taki przypadki, że  pianka była wszędzie wokół mnie a nie na włosach. Najczęściej aplikowałam ją po prostu wyciskając uprzednio na dłoń. Poza tym proszę Państwa uważam, że jest to produkt doskonały ( nie oznacza to jednak, że nie testuję dalej :) ). Włosy odbite u nasady, pogrubione i stopień utrwalenia ciut mocniejszy niż w przypadku pianki L'oreal. Idealnie! Włosy objętość trzymają cały dzień, na prawdę nie muszę się martwić, że wyglądam źle. Pianka zaskakująco dobrze radzi sobie także z dużą wilgotnością jaka panuje w Kornwalii. Świetny produkt także do ugniatania, włosy z jej użyciem zyskują na skręcie zachowując elastyczność. Piankę kupicie  na stornie typu HqHair. 
Na koniec zostawiłam piankę Soft Mousse The Ouai.  Przyznam, że jaram się marką. Okej, nie wiedziałam cześniej, kto to ta cała Jen Atkin, jej założycielka. Teraz wiem, że czesze się u niej pół Holywood, także babka zna się chyba na rzeczy, chyba... bo ta pianka to na moich włosach nie sprawdziła się kompletnie. Do jedynych jej plusów zaliczę piękny zapach, mam też olejek równie przyjemny.  Zacznę od tego, że pianka ma dziwną konstystencję, bardzo lejącą, wodnistą. Naprawdę potrafi rozlewać się po dłoni. Nie tworzy fajnej puszystej pianki, jest...dziwna. Pomijam fakt, że nakładając coś takiego na włosy muszę je suszyć o wiele dłużej. Niestety aplikator postanowił przestać działać, a zostało mi może 1/4 opakowania. Pianka nie unosi włosów, nie daje im objętości, szybko stają się tłuste. Stanowczo za droga, za mało wydajna. 
Reasumując, na trzy typy, dwa są prawie idealne. Prawie...leci do mnie Kerastase. 
Chętnie poznam Wasze piankowe typy.

Ściskam. Iwona.



sobota, 21 stycznia 2017

By All Greens Foaming Deep Cleansing Mask/ Origins

 By All Greens Foaming Deep Cleansing Mask/ Origins
Maseczki, to produkty które są stałym punktem mojej pielęgnacji. Oczyszczające, rozświetlające, czy nawilżające, lubię mieć wybór, bo moja cera płata mi ciągle figle. Z marką Origins jakoś do tej pory nie miałam okazji się spotkać. Wiecie jak to jest, człowiek ma ogromny wybór i tylko jedną twarz, nie sposób wszystkiego spróbować. Origins, stworzył jednak produkt, który tak mnie zaintrygował, że odkąd zobaczyłam zapowiedzi, codziennie odświeżałam stronę marki w oczekiwaniu na pojawienie się tej maseczki w ofercie. Kupiłam ją w regularnej cenie, płacąc około 35 funtów za 70 mililitrów produktu. Bo, By All Greens to coś więcej niż maska, przekonuje producent. Chylę czoła, świetny skład, skomponowany tak aby nie tylko głęboko oczyścić cerę ale i dodać jej promiennego wyglądu. Szpinak, spirulina, i zielona herbata to składniki, których pożądamy wszyscy w kosmetykach, bo mają nieprawdopodobne właściwości antyoksydacyjne. Maseczka ma cały wianuszek świetnych składników:glinka biała , ekstrakt z brokuła, wyciąg z korzenia marchwi, wyciąg z korzenia irysa, olejek cytrynowy czy olejek miętowy. A do tego moi mili ma niesamowitą samopieniącą formułę. Kupiła mnie tym bez dwóch zdań. 
Maseczkę dostajemy w schludnie wyglądającym plastikowym opakowaniu z pompką. Zużyłam ją do końca i do końca nie było problemu z aplikacją. Maseczka ma początkowo dosyć lejącą konsystencję, która w kontakcie ze skórą zmienia się w piankę. Producent dość nietypowo zaleca ją stosować, a mianowicie możemy  ją nakładać na buzię zamiast drugiego mycia. Wszystko co należy zrobić, to nałożyć ją na buzię, zrelaksować się kilka minut, następnie wykonać masaż aby aktywować pianę i spłukać wodą. Maseczka mimo tak bogatego, naturalnego składu nie pachnie naturalnie, zapach jest przyjemny ale jednak perfumowany. Wiecie nie jestem zwolenniczką takiego podejścia, rozumiem jednak że nie wszystkim ziołowe, naturalne zapachy dobrze się kojarzą.
Działa? Nie działa? no właśnie, spodziewałam się więcej... Maseczka niestety nie oczyszcza głęboko, nie redukuje zaskórników, nie zwęża porów. Zwykła glinka u mnie robi zazwyczaj więcej a kosztuje dziesięć razy mniej. Rzeczywiście widzę po jej użyciu, że cera jest rozświetlona ale efekt nie jest jakiś spektakularny.  Do plusów zaliczę to, że pianka nie wysusza a przyjemnie nawilża cerę. Stosowałam ją nawet codziennie, efekt był cały czas podobny. Ostatecznie, żeby nie stała i mnie nie denerwowała zużyłam ją po prostu do porannego oczyszczania.
Maseczka akurat na mojej cerze się nie sprawdziła, nie znaczy to jednak że nie sprawdzi się u innych. Poleciłabym ją osobom o normalnym/suchym typie cery, bez większych problemów szukających, które nie potrzebują aż tak głębokiego oczyszczenia jak cery trądzikowe, mieszane, tłuste.

Ściskam. Iwona






niedziela, 15 stycznia 2017

Serum Niacinamide 10% + 1% Cynk na zmiany trądzikowe/The Ordinary.

Serum Niacinamide 10% + 1% Cynk na zmiany trądzikowe/The Ordinary.
W dzisiejszym wpisie opowiem Wam o produkcie i marce, która przywróciła mi wiarę w to, że kosmetyki mogą przynieść widoczną poprawę stanu cery, że kosmetyki mogą mieć znakomite składy i być przystępne cenowo dla większości z nas. Internety pieją z zachwytu na temat produktów The Ordinary, przyłączam się do z przyjemnością do tego grona. Markę uznaję, za odkrycie kosmetyczne minionego roku. Mam nadzieję, że produkty pozostaną ciągle na tym samym poziomie i jeśli chodzi o skład i jeśli chodzi o ceny.
W skrócie, The Ordinary powstało z zamiarem tworzenia produktów o prostym składzie, ale takich których działanie ma jakieś odzwierciedlenie w nauce czy badaniach. Przeciwstawia się ściemie prowadzonej przez wiele koncernów, które banalne technologie określają jako przełomowe a kluczowe składniki, którym operuje marketing znajdują się gdzieś na końcu składów.  Niestety przez lata pozostawałam ofiarą reklamy, źle dobranych produktów, nieodpowiednio dobranej pielęgnacji, ofiarą przekonania, że drogie znaczy dobre. Na szczęście od jakiegoś czasu wiem, że można inaczej, świadomie i dobrze dbać o siebie, swoją cerę, skórę mojej rodziny. 
Pierwszym produktem jaki kupiłam, sugerując się pozytywnymi opiniami ale i oczywiście problemami swojej cery, było serum Niacinamide 10% + 1% Cynk. Niacyna to nic innego niż witamina B3, szerzej na temat jej właściwości i działania rozpisywałam się przy okazji recenzji esencji Missha (klik). To składnik, pomocny w leczeniu zmian trądzikowych ale nie tylko, bo witamina B3 wykazuje także działanie nawilżające, antyoksydacyjne i wygładzające. No a cynk to cynk, znany od tysiącleci do leczenia różnych problemów skórnych, głównie drobnych uszkodzeń, trądziku, oparzeń. Preparaty z jego udziałem ułatwiają oczyszczanie nagromadzonego na powierzchni skóry łoju, ściągają pory, przywracają odpowiednie Ph. Znalazłam opinie, że działanie cynku porównywalne jest do działania antybiotyku w leczeniu trądziku. Przyznam się, że łykam cynk również w postaci tabletek. 
Serum, którego koszt w przeliczeniu to około 25 złotych dostajemy w buteleczce z pipetką. Jego pojemność to 30ml. Całość wizualnie prezentuje się schludnie, prosto, bez udziwnień. Nie mam się do czego przyczepić, produkt dobrze się dozuję, zostało mi go na prawdę na dnie i myślę, że do końca nie będzie problemu z aplikacją.
Samo serum ma lekko żelową formułę, trochę apteczny zapach. Błyskawicznie się wchłania, nie pozostawiając filmu. The Ordinary miało sporą robotę do wykonania, bo zaczęłam go używać w momencie, kiedy moja cera była w naprawdę fatalnym stanie. Trądzik zaatakował nie tylko brodę ale i szyję, walczyłam miesiącami, rozpaczałam i w zasadzie nie wiedziałam co dalej.  Dieta uboga w tłuszcze, suplementy a także to serum na przestrzeni kilku miesięcy pomogło mi wrócić do takiego stanu, że dziś mogę z domu wyjść bez makijażu. Pozytywne rezultaty po stosowaniu serum The Ordinary można zauważyć po około dwóch tygodniach. Zmiany skórne szybciej się goją, blizny widocznie robią się jaśniejsze a produkcja sebum wyraźnie się reguluje. Nie mam już problemów z dużymi podskórnymi trudno gojącymi się pryszczami nawet przed okresem. Początkowo używałam go dwa razy dziennie, teraz kiedy sytuacja została opanowana stosuję raz dziennie lub tylko wtedy kiedy rzeczywiście pojawią się niespodzianki. Serum nie wysusza, jednak nie jest też nawilżające. Po chwili od jego nałożenia moja cera domaga się nawilżenia. 
W użyciu od The Ordinary mam jeszcze serum pod oczy z kofeiną a jedzie do mnie serum z aż 23% zawartością witaminy C. Bardzo Wam polecam te produkty!

Ściskam. Iwona




wtorek, 10 stycznia 2017

Balsam do ciała z kwasami AHA i BHA / Palmers.

Balsam do ciała z kwasami AHA i BHA / Palmers.
O ile bez kwasów nie wyobrażam sobie pielęgnacji mojej problematycznej cery, tak te do ciała to zupełna nowość. Alpha i Beta Hydroxy, to te słowa wyryte na butelce balsamu Palmer's przykuły moją uwagę i zachęciły do zakupu. Palmer's Cocoa Butter Formula Anti-Aging Smoothing Lotion, bo taka jest jego pełna nazwa no nic innego jak połączenie masła kakaowego i shea, czyli składników na których produkty marki bazują z kwasami AHA ( mlekowym) i BHA (salicylowym) i witaminą E. Brzmi to wszystko doskonale, bo jeden produkt ma usunąć zrogowaciały naskórek, nawilżyć i odbudować skórę. Niestety nie znalazłam nigdzie informacji, jaka jest zawartość procentowa wyżej wymienionych kwasów. Biorąc sprawę na logikę, skoro kwas mlekowy jest już na trzecim miejscu w składzie, jego zawartość nie jest jakaś minimalna. W produktach do codziennego użytku nie powinno go być mniej niż 5%, mniemam więc że produkt ma go w tych granicach. Pamiętajmy, że Palmer's-owi mimo, że pewnie by chciał zbytnio do natury nie jest, skład nie jest wybitny. Silny słodki zapach bynajmniej nie naturalny, konserwanty, czy ekstrakty z cytrusów podejrzewane są o to, że mogą podrażniać skórę. Także ostrzegam! 
 Powiedzieć muszę i chcę, że lotion pozytywnie mnie zaskoczył. Trochę przyczepię się tylko do konstytencji , albowiem ta jest zdecydowanie cięższa niż lotion. Bliżej mu do mocno odżywczego balsamu. Z tej przyczyny nie stosowałam go w upalne dni w Polsce. 
Balsam świetnie nawilża i wygładza skórę, szczególnie w miejscach dotkniętych rozstępami czy cellulitem. Masaż szczotką Fridge przed kąpielą i wtarcie balsamu po niej, w ciągu paru miesięcy poprawiło jędrność mojej skóry. Oczywiście byłoby zbyt pięknie, gdyby kosmetyk niwelował takie problemy, dlatego zalecam jeszcze trochę ruchu a także dietę. Od kilkunastu miesięcy skrupulatnie całą rodziną przestrzegamy planu, zakładającego duże ograniczenie jedzenia śmieci. Zmiany widać nie tylko w portfelu ale i na przykład w ogólnej kondycji mojej cery czy włosów. 
Balsam nie zostawia uczucia lepkości na skórze, czego szczerze nie znoszę. Jak na tak bogatą formułę dosyć szybko się wchłania. Uczucie nawilżenia na mojej bardzo suchej skórze czuję długie godziny. Według mnie sprawdza się lepiej niż produkty z mocznikiem. 
Podobno balsam nieźle radzi sobie z problemem wrastających włosków po depilacji, nie mam tego problemu więc nie wiem czy to prawda.
Reasumując produkt Palmer's to bardzo, bardzo przyzwoity produkt za niewielkie pieniądze, w Anglii można go kupić na przykład w Superdrug. Dla osób poszukujących produktów z jak największą ilością naturalnych składników, produkt ten nie będzie zadowalający, pozostali będą widzieli w nim dużo pozytywów.







środa, 4 stycznia 2017

The First Treatment Essence Intensive/ Missha

The First Treatment Essence Intensive/ Missha
Po pierwsze pielęgnacja, po drugie też i po dziesiąte, makijaż gdzieś dalej. Strasznie podoba mi się to azjatyckie spojrzenie! pielęgnujmy, dbajmy, nakładajmy kolejne warstwy kosmetyków pielęgnacyjnych nie makijażu. Ten niech będzie tylko dopełnieniem całości, nie próbą zakrycia niewłaściwego postępowania na poziomie pielęgnacji. A ta jest wieloetapowa, poradniki mówią aż od dziesięciu krokach. Część tych kroków  stosowałam już jakiś czas na swojej twarzy. Przyznać muszę, że nie byłam w pełni zadowolona, albowiem naturalna pielęgnacja, której jestem ogromną zwolenniczką na ogół bywa dość ciężka, treściwa, bardzo trudno było mi znaleźć produkty, które w pełni odpowiadały by mojej cerze. Oleje, którymi najczęściej upakowane są naturalne produkty przeznaczone na rynek europejski, sprawiają że są one dosyć ciężkie. Moja kapryśna cera niezbyt dobrze reaguje na zbyt dużą ich ilość. Kosmetyki azjatyckie to zupełnie inna filozofia, pomimo znakomitych składów, produkty mają być lekkie w swej konsystencji, tak aby nie obciążyć cery kolejnymi warstwami. Z ogromną przyjemnością więc i coraz częściej to właśnie ku temu rynkowi kieruję swe kroki chcąc dokonać zakupów. 
Missha, The First Treatment Essence Intensive, to produkt który pojawia się zawsze we wszelkich rankingach jako hit. W Korei to numer jeden, jeśli chodzi o tego typu produkty. Konkuruje z podobną esencją SK-II, z tymże ta druga jest kilka razy droższa.



O co chodzi z tym produktem, że stał się ulubieńcem tak wielu osób?  Już piszę. Kluczowym jego składnikiem jest wyciąg ze smerfetowanych drożdży, które to są źródłem witaminy B3 ( niacyny). Mam wrażenie, że europejski rynek trochę nie docenia tego składnika, bo kosmetyków, w których witamina B3 wiedzie prym jeśli chodzi o skład, jest jak na lekarstwo. A szkoda, bo jej działanie bardzo korzystnie wpływa na skórę. Czyni dobro na wielu płaszczyznach : nawilża, działa przeciwutleniająco, jest pomocna w leczeniu trądziku, jest pomocna w problemie szorstkości skóry. Co istotne w porównaniu na przykład z retinolem jest od niego bardziej stabilna, bardziej odporna na światło, ogrzewanie, utlenianie. Bomba! Na tym właśnie składniku bazuje esencja Missha. Prócz niej zawiera ona ekstrakty mające rozjaśniać cerę a także probiotyki. Oczywiście jak to często bywa z bardzo dobrymi produktami tak i z tym na przestrzeni lat zaczęto kombinować ze zmianą składu. Obecna wersji nie zawiera znajdującego się wysoko w składzie wyciągu z lukrecji. Jak twierdzą przeciwnicy jest to niestety zmiana na minus.
W kwestii wizualnej esencja wpisuje się idealne w trendy. Grube, matowe szkło, niezwykła prostota.
Jeśli dla któregoś nosa to istotne, zaznaczyć muszę iż produkt ma zapach drożdży, trudno oczekiwać innych aromatów jeśli produkt ma bardzo wysoką ich zawartość. Celowo nie umieszczono w nim sztucznych aromatów, bo produkt pretenduje ku naturalności.
Esencja naprawdę zaskakująco dobrze łagodzi podrażnienia oraz doskonale nawilża. Aplikowana po prostu dłonią i delikatnie wklepana pozostawia cerę promienną i niezwykle miękką.  W dłuższej perspektywie czasowej wpływa na jej jędrność. Nie wypowiem się w kwestii wpływu na zmiany trądzikowe, albowiem aplikacja tej wody jest tylko jednym z kroków w ich leczeniu. Na pewno nie pogarsza stanu rzeczy. Lubię ją nakładać tuż po demakijażu i zostawić na dłuższą chwilę tak aby składniki mogły swobodnie wniknąć w skórę. Dopiero potem nakładam serum i krem.
Woda nie woda? Tonik nie tonik? Dla mnie to produkt, któremu bliżej do lekkiego serum. Polubiłam go na tyle, że na pewno esencje włączę na stałe do mojej pielęgnacji.